Kategorie
Artykuły

Skok w matrycę wszechświata. Jak opuścić strefę (dys)komfortu i nie zginąć. (+ AUDIO)

7 minut

Skok w matrycę wszechświata. Jak opuścić strefę (dys)komfortu i nie zginąć.

Kliknij 'play’ by odsłuchać nagranie.

Wychodzenie ze strefy komfortu to jeden z najmodniejszych i najczęściej powtarzanych sloganów ostatnich lat. Mówią: „Wyjdź ze strefy komfortu, tam czeka nowe życie, rozwój, ciekawe wyzwania. Tylko poza strefą rozwiniesz skrzydła i w pełni zrealizujesz swój potencjał”. Powtarzają, że „lepiej żałować, że się coś zrobiło, niż żałować, że się nic nie zrobiło”. Wszystko zgoda. Tylko gdzie są dowody? Jak, przepraszam, skończył Ikar? Albo mucha z „Filmu, że mucha nie siada”? (Polecam obejrzeć w ramach wprowadzenia: https://www.youtube.com/watch?v=-8uedG1fs2Q). Zarówno Ikar, jak i rzeczona mucha chcieli latać i to wysoko.

Cały kłopot polega bowiem na tym, że strefa komfortu jest po prostu super. To prawda, że jest w niej trochę ciasno i niewygodnie, bywa ciemno i duszno, ale przede wszystkim jest ciepło, przytulnie i… BEZPIECZNIE. A to nie są synonimy szczególnej udręki. W strefie panuje spokój. Pewność. Wszystko zdaje się przewidywalne, powtarzalne, znajome i pod kontrolą. Niewiele może nas zaskoczyć. Nawet jeżeli coś nas uwiera, to przynajmniej wiemy co i jak sobie z tym radzić. W najgorszym wypadku możemy wszystko wyprzeć lub… zajeść czekoladą. Kto o zdrowych zmysłach opuszcza pieczołowicie wymoszczoną strefę by ruszyć w nieznane? W imię czego? Wyższych wartości? Długu wobec wszechświata? Rozwoju? Kolekcjonowania doświadczeń? Mnożenia talentów? Zdobywania mądrości? Phi! Da radę żyć i bez tego.

Problem w tym, że z czasem, komfortowe przesiadywanie w strefie może zacząć nas nużyć. Zaczniemy przysypiać i wiele godzin, dni a nawet lat, przeleci nam przez palce. Może więc warto przekuć swój lęk w ciekawość i ruszyć w nieznane, skoro i tak od lat mamy spakowany plecak? Co najgorszego może się zdarzyć? W sumie może nam się to opłacić. Ba! Może nawet przysłużymy się światu? A jeśli coś faktycznie pójdzie nie po naszej myśli, to przynajmniej zostanie nam satysfakcja, że spróbowaliśmy. „Cierpienia spowodowane wzrostem są dużo tańsze, niż niszczące koszty żalu, że się czegoś nie zrobiło[1] – przekonuje światowej sławy guru rozwoju osobistego, Robin Sharma. W imię wyższego dobra zaleca się więc, abyśmy wyrzekli się domowego ciepełka, otworzyli drzwi, odważnie wciągnęli w nozdrza zawiewającą z zewnątrz woń nieznanego i… zrobili ten pierwszy krok. Wszystkie zmiany są bowiem „trudne na początku, chaotyczne w trakcie i wspaniałe na końcu[2].

Ale, ale! Nie zapominajmy jednak, że są i tacy, którzy mówią, aby szanować swoje granice i robić wszystko w zgodzie ze sobą, nie forsować się ponad miarę i nic na sobie nie wymuszać. A wychodzenie ze strefy komfortu wcale nie odbywa się łagodnie i powoli! Powtarzając za brytyjskim filozofem, pisarzem i mówcą Alanem Wattsem, wyjście ze strefy komfortu przypomina raczej rzucenie się w próżnię głową w dół ufając, że nie zginiemy. Brzmi zachęcająco? Tak myślałam.

Co nas zatem powstrzymuje? Odpowiedź narzuca się sama. W szponach trzymają nas różnego rodzaju lęki i obawy. Pierwszy w kolejce stoi lęk przed zmianą. Oczywiście, nie przeczę, że fajnie jest żyć w kontrolowanym i przewidywalnym świecie. Zgadzam się też, że nie ma sensu forsować się ponad miarę i wymuszać na sobie czegoś, na co nie jesteśmy gotowi. Pamiętajmy jednak o jednej ważnej kwestii. Czy nam się to podoba, czy nie, wszystko wokół stale się zmienia. Nic nie stoi w miejscu, wszystko płynie, panta rei – jak dawno temu zauważył Heraklit. Zmiana wpisana jest w naszą rzeczywistość, więc uciekanie przed nią lub udawanie, że nigdy nie nastąpi, jest iluzją. Nawet, kiedy pozornie tkwimy w bezruchu, stale się przepoczwarzamy i nieustannie dostosowujemy do zmieniających się okoliczności. Brak działania też jest swoistym działaniem (wyborem, decyzją), które ma swoje konsekwencje w realnym świecie.

Skoro więc sami podlegamy zmianom, dlaczego z takim trudem przychodzi nam dokonywanie ich we własnym życiu? Ponieważ zmiana jednoznacznie kojarzy nam się ze stratą. Rachunek wydaje się prosty – jeżeli decydujemy się coś zmienić, to znaczy, że w zamian musimy coś oddać, poświęcić, zakończyć lub odpuścić. Umyka nam jednak jeden ważny aspekt. Istnieje druga strona medalu. W zmianę, oprócz straty, wpisany jest również zysk. Jedno się kończy, a drugie zaczyna. Z czegoś rezygnujemy, ale tym samym robimy miejsce na nowe.

No właśnie. Nowe. Tylko nie nowe! Przecież w nowym, nieznanym świecie wszystko wymyka się z rąk, zdaje się być obezwładniająco chaotyczne, poza porządkiem i poza kontrolą. W reakcji na ten stan rzeczy, pojawia się więc strach, bezbronność, obawa przed zranieniem, niepewność i wstyd, co po angielsku zamyka w sobie jedno słowo – vulnerability. Ten stan umysłu obszernie omówiła w książce Z wielką odwagą Brené Brown. (Tych, którzy pragną zapoznać się z jej koncepcją w skondensowanej formie, zachęcam do obejrzenia dwudziestominutowego TED talk zatytułowanegoThe power of vulnerability dostępnego na Youtube z polskimi napisami: https://www.youtube.com/watch?v=iCvmsMzlF7o).

Jak oswoić lęk przed nieznanym? W pierwszej kolejności, warto sobie uzmysłowić, że nieznane jest straszne, tylko dlatego, że jest nieznane. Uczymy się, nie inaczej jak, przez doświadczenie. Przytomnie zanurzając się w nową rzeczywistość, zdobywamy coraz więcej informacji, umiejętności i coraz lepiej orientujemy się w przestrzeni. Poznajemy ludzi, otoczenie, obowiązujące zasady, zwyczaje i wzorce zachowań. W szybszym przystosowaniu się do nowo zaistniałych warunków pomaga nam sam instynkt przetrwania, który – w imię utrzymania nas przy życiu – nieraz zmusza nas do pokonywania własnych granic. Dochodzi do tego, że niejednokrotnie sami siebie potrafimy zaskoczyć. Jeżeli do tego wszystkiego zdołamy świadomie przekuć swój lęk w ciekawość, nasze nastawienie względem potencjalnych wyzwań i trudności automatycznie się zmieni. Przecież to, że wchodzimy w nowy, nieznany świat jest równie przerażające, co fascynujące! Istnieje całkiem realne prawdopodobieństwo, że nowe może nam się spodobać. Kto wie, co kryje dla nas przyszłość za kolejnym życiowym zakrętem?

A skoro o tym mowa, chyba bardzo się nie pomylę, jeśli zaryzykuję stwierdzenie, że większość z nas nie ma zdolności paranormalnych i nie potrafi przewidywać przyszłości? Lęk, który odczuwamy odnośnie przyszłości, która – z definicji jeszcze się nie wydarzyła – to tak zwany lęk antycypacyjny, czyli lęk przed tym co może, ale nie musi się wydarzyć. Przy tej sposobności, od razu zacytuję Margaret Thatcher, która powiedziała, że „dziewięćdziesiąt procent naszych zmartwień dotyczy spraw, które nigdy się nie zdarzą”. I tego się trzymajmy. Zamiast wytracać energię i zdrowie na wyobrażanie sobie wszystkiego co może (ale nie musi) pójść nie tak (a nasza wyobraźnia nie zna granic), sprowadzajmy naszą uwagę do chwili teraźniejszej. Skupmy się na tym, co tu i teraz jest naszym doświadczeniem i reagujmy na to, co jest, a nie na to, czego boimy się, że się wydarzy, choć wcale nie musi. Uff! Już samo tłumaczenie tego zjawiska pokazuje jak jest zawiłe, złudne i zgubne.

Kolejnym potężnym lękiem jest lęk przed krytyką i oceną. Tego boimy się chyba najbardziej i to jest uniwersalna kwestia. Wyziera z mrocznych zakamarków naszej psyche i drzemie głęboko w naszych trzewiach. Lęk przed oceną ściśle wiąże się bowiem z naszym pierwotnym lękiem przed odrzuceniem. W zamierzchłych czasach odrzucenie przez grupę, plemię czy stado, było równoznaczne z wyrokiem śmierci (pojedynczy osobnik, nie był w stanie samotnie przetrwać w dziczy). Nic więc dziwnego, że tak źle nam się to kojarzy. Dlatego warto otaczać się ludźmi, którzy są nam życzliwi, nawiązywać relacje, pielęgnować więzi. Budujmy własną siatkę wsparcia. Dbajmy o rodzinę i przyjaciół. Odnośmy się z szacunkiem i ciekawością do nowo poznanych osób. W najtrudniejszych chwilach, to wsparcie drugiego człowieka daje nam nadzieję i niesie największe ukojenie.

Na lęk przed oceną, jest jedna rada: „nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni; nie potępiajcie, a nie będziecie potępieni; (…) Jaką bowiem miarą mierzycie, taką będzie wam odmierzone[3]. Nic dodać, nic ująć. I nie zapominajmy o tym, że nikt nie jest dla nas surowszym sędzią niż my sami! To my mamy dla siebie najmniej zrozumienia i akceptacji. To my wymagamy od siebie nadludzkich umiejętności i nadprzyrodzonych zdolności. Lekiem na tę przykrą przypadłość jest zrozumienie i współczucie. To naprawdę jest normalne, że się boimy, że upadamy, że się mylimy i nie od razu nam wychodzi. Pamiętajmy, że znaleźliśmy się w całkowicie nowej sytuacji, pierwszy raz w życiu. Dopiero się uczymy, robimy rozeznanie, odkrywamy kim jesteśmy. Dajmy sobie czas. Pozwólmy sobie popełniać błędy. Nikt nie rodzi się doskonały, więc naprawdę możemy sobie trochę odpuścić.

A skoro o błędach mowa, to co jeśli się okaże, że to jednak nie to?! Touché! Całe szczęście, odpowiedź na to pytanie, da się sprowadzić do jednej krótkiej maksymy: „Jak nie spróbujesz, to się nie dowiesz”. Zamiast latami zadręczać się pytaniami, planować, dywagować i „gdybać”, wreszcie otrzymamy jasną odpowiedź. Owszem, wiąże się z podjęciem ryzyka, ale jeśli na danym etapie oceniamy, że mamy umiejętności, czas, zasoby i talenty, które możemy tu i teraz wykorzystać, to po prostu to zróbmy. A nóż widelec, rozwiniemy biznes życia, zrealizujemy marzenie, wejdziemy w piękny związek, rozwiniemy skrzydła, (…)? A jak nie wyjdzie, to ze spokojnym sumieniem  będziemy mogli te wszystkie zasoby i nowo nabyte doświadczenia zainwestować w coś innego. Będziemy tym samym lata świetlne do przodu względem rozważań snutych pod ciepłym kocykiem na wytartej kanapie.

Na koniec, został jeszcze lęk przed byciem niedoskonałym, czyli perfekcjonizm – najskuteczniejszy hamulcowy na drodze rozwoju. Wielu z nas słyszy w głowie: „nie jesteś wystarczająco dobry, mądry, mocny, zdolny, bystry, wykształcony, przygotowany, kompetentny”. Pytanie czy to w ogóle jest możliwe? Ile kursów, szkoleń, terapii i warsztatów musimy przejść, żeby potwierdzić swoją gotowość? „Perfect means never” – celnie konstatuje psycholożka Edith Eger i trudno się z nią nie zgodzić. Miejmy na uwadze, że wiedza, to zaledwie połowa sukcesu. Prawdziwą życiową mądrość nabywamy wraz z doświadczeniem. Najwięcej uczymy się w drodze. Do osiągnięcia mistrzostwa potrzebna jest przede wszystkim praktyka. Oczywiście, żeby zacząć, musimy mieć jakieś podstawy, ale wiara, że kiedykolwiek będziemy perfekcyjnie przygotowani jest złudzeniem. Co więcej, z braku kompetencji można uczynić swój zasób. Często to właśnie niewiedza zmusza nas do improwizacji, dzięki czemu jesteśmy bardziej twórczy, nieszablonowi, wpadamy na nieoczywiste rozwiązania i oryginalne pomysły! Bliżej przygląda się temu zjawisku Klaudia Pingot w książce Błękitny umysł. Rozdział o niekompetencji polecam wszystkim perfekcjonistom.

Niniejsze rozważania pragnę zakończyć powracając do metafory ufnego skoku w przepastną pustkę. Otóż… To ma sens. Jest bowiem coś, czego, szarpiąc się z nową życiową sytuacją, nie dostrzegamy. Wcale nie rzucamy się w próżnię. Nie spadamy w ciemną otchłań, choć tak nam się początkowo wydaje. Rzucamy się w matrycę wszechświata, w żywą reaktywną tkankę, która wchodzi z nami w nieustanną interakcję. „Kiedy my się zmieniamy, wszechświat posuwa tę zmianę dalej i zwiększa jej zasięg. (…) Skocz, a na pewno pojawi się siatka zabezpieczająca” pisze Julia Cameron w Drodze Artysty. I ja jej wierzę.


[1] Robin Sharma, Klub 5 rano, Wydawnictwo Kompania Mediowa, Warszawa 2021, s. 46

[2] Tamże.

[3] Łk, 6, 37-38.

Przeczytaj także

Obudź się śniący!
Niewdzięczna rola świadka.
Nastawienie ma znaczenie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *