Kategorie
Artykuły

Ciało – niewdzięczny kompan, wyrodny zdrajca czy wierny towarzysz aż po grób? (+ AUDIO)

15 min

Ciało – niewdzięczny kompan, wyrodny zdrajca czy wierny towarzysz aż po grób?

Kliknij 'play’ by odsłuchać nagranie.

W dzisiejszych czasach nasz stosunek do ciała pozostawia wiele do życzenia. Waha się od niezdrowego zachwytu, przez ambiwalencję, aż po wrogość. Bez względu na sposób postrzegania, większość z nas nie tylko nie lubi i nie akceptuje swojego ciała, ale nierzadko stosuje wobec niego przemoc, poruszając się po skrajnościach. Jedni tkwiąc w bezruchu obficie zalewają je alkoholem, cukrem lub śmieciowym jedzeniem, inni wyciskają z niego siódme poty stosując katorżnicze treningi, wycieńczające detoksy i drakońskie diety. Ostatnimi czasy, nierzadko w ruch idzie i skalpel, aby tu co nieco naciągnąć, tam wstrzyknąć, a gdzie indziej podpompować. Dzięki temu, przez chwilę, czujemy się dobrze – oto mamy wypite, zjedzone, pobiegane, pojeżdżone, podciągnięte, odchudzone, wypłaszczone, oczyszczone, odhaczone czy (co równie ważne) zalajkowane. Brawo my! Tylko na jak długo nam starczy? Do rana? Do soboty? Do wakacji? Co potem?

Warto zdawać sobie sprawę, że nasz wzorcowy stosunek do ciała – szczególnie w naszym kręgu kulturowym – modelowały nie tylko literatura, sztuka czy sport, ale również religia, polityka czy ekonomia. I mimo, iż na przestrzeni wieków obowiązujące kanony piękna ulegały diametralnym zmianom, to jednak zawsze były dość mocno skonkretyzowane.

W zdominowanej przez greckich i rzymskich bogów starożytności, królowała smukła, umięśniona i atletyczna sylwetka. W średniowieczu nastąpił diametralny odwrót od ciała, które, głównie za sprawą religii, postrzegano jako grzeszne. Częstą praktyką duchową było w owym czasie umartwianie ciała poprzez post, ascezę czy samobiczowanie. Epoka baroku to wahnięcie w drugą stronę – pojawiają się oszałamiające rubensowskie krągłości a otyłość staje synonimem bogactwa i płodności. Wiek XIX wprowadza pierwszą ingerencję z zewnątrz w ciało kobiety. Za pomocą sznurowanych do granic niedorzeczności gorsetów uzyskiwano modną wówczas talię osy.

Przełom XIX i XX wieku to początek poszerzania się ekonomicznych, społecznych i politycznych praw kobiet. Z tego względu gorsety i halki idą w odstawkę, by dać odetchnąć szczupłym, smukłym i chłopięcym sylwetkom. Prawdziwą rewolucję, zarówno w świecie mody, jak i kulcie ciała, przynoszą lata dwudzieste i trzydzieste. Wraz z narodzinami gwiazd kina, obowiązujące kanony piękna zaczynają zataczać coraz szersze kręgi. Zarówno u kobiet jak i u mężczyzn prosta, szczupła i wysportowana sylwetka uchodzi za wzorcową. W latach pięćdziesiątych na pierwszy plan wysuwają się idealne proporcje, ale już od sześćdziesiątych – wraz z pojawieniem się pierwszych top modelek – główną wytyczną skojarzoną z ciałem zaczyna być waga. Na wybiegi wkracza chuda, androgeniczna sylwetka, która króluje w świecie mody po dziś dzień, niezależnie od płci.

W drugiej połowie XX wieku, w następstwie rozwoju mediów komercyjnych (tzw. mass mediów), wizerunek idealnych ciał propagowany jest już na szeroką skalę. Punktem odniesienia stają się nie tylko modowe wybiegi, ale i przemysł filmowy, fonograficzny oraz świat sportu i show biznesu. Obecnie mamy jeszcze jedną tajną broń – świat cyfrowy i media społecznościowe, dające nam nieograniczone możliwości zarówno w modyfikowaniu, jak i promowaniu idealnej sylwetki. Bo czego nie da się wycisnąć z ciała w realu, da się wyciągnąć w photoshopie, a potem… wystarczy opublikować i udostępnić. Im więcej like’ów tym szerszy zasięg i szersze grono followersów. Oprócz gwiazd show biznesu, kult idealnego wizerunku i doskonałej sylwetki ochoczo podchwytują i rozpowszechniają niezliczone zastępy blogerów, instagramerów i youtuberów.

O negatywnym wpływie mediów na zdrowie psychofizyczne oraz nasze samopoczucie nie będę się rozwodzić – doskonale znamy to z własnego doświadczenia. Dość powiedzieć, że narzucone kulturowo wymogi i oczekiwania zawęziły naszą relację z ciałem do surowej oceny jego zewnętrznych właściwości, czyli muskulatury, rzeźby, rozciągliwości, wytrzymałości czy ilości tkanki tłuszczowej. A to trochę mało.

Ilustracja: artKolaż, https://www.instagram.com/lulamarilula/

Co ciekawe, obok nadmiernej fiksacji na ciele, równie silną tendencją zdaje się być jej przeciwieństwo, czyli negacja sfery cielesnej. Niemały wpływ odgrywają tu kwestie religijne. Jak zauważa nauczyciel duchowy Eckhart Tolle, na przestrzeni wieków – niezależnie czy to na Wschodzie czy na Zachodzie – rozwój duchowy wiązał się z mniejszą lub większą negacją ciała. Stan jedni z Absolutem próbowano najczęściej osiągać z pominięciem sfery cielesnej, która w wielu tradycjach, uchodziła (i wciąż jeszcze uchodzi) za nieczystą. W kontekście duchowym, wyrzeczenie się doznań zmysłowych nadal (przynajmniej w teorii) postrzegane jest w kategoriach cnoty. Nacechowana w ten sposób narracja względem ciała może wzmacniać w nas przekonanie, że jest ono raczej przeszkodą, aniżeli bramą do sfery niebieskiej. Co gorsza, zrodzony w wyniku tego podejścia, zmechanizowany stosunek do ciała, przysparza wiele cierpienia zarówno nam samym, jak i (niestety) naszemu otoczeniu.

Z której strony by nie patrzeć – a czynników patologizujących relację z ciałem poza wyżej wymienionymi skrajnościami jest jeszcze dużo, dużo więcej – dla wielu z nas, ciało stało się obcym tworem, niewygodnym ubraniem, narzuconą z góry, mniej lub bardziej atrakcyjną, zewnętrzną reprezentacją nas samych, z którą mamy – na dodatek – same kłopoty. Bo nie dość, że całe życie trzeba się z nim użerać, to ciało choruje, męczy się i… starzeje. Szczytem wszystkiego (i tu chyba każdy się ze mną zgodzi) jest fakt, że ciało ma – uwaga! – ograniczony termin ważności…

Czy na tę myśl wam też zrobiło się nieswojo? No właśnie. To skłoniło mnie do refleksji na temat mojej osobistej relacji z ciałem.

***

Do trzydziestki układało nam się całkiem nieźle. Miewaliśmy swoje wzloty i upadki, ale ogólnie zawsze wychodziliśmy na prostą. Całe dzieciństwo żyliśmy w ścisłej komitywie. Biegaliśmy na szóstkę, chętnie graliśmy w siatkówkę i zbijaka, skakaliśmy przez skakankę, jeździliśmy na rowerze, wspinaliśmy się na drzewa i pływaliśmy w jeziorach. Chorowaliśmy rzadko, a nawet jeśli, to w miarę szybko wracaliśmy do zdrowia. Skaleczenia, zdarte kolana i łzy jeszcze bardziej nas do siebie zbliżały. Do samego okresu dojrzewania byliśmy mocno zżyci i nieustraszeni.

W okresie nastoletnim trochę się między nami popsuło. Ja zbyt często krzywiłam się na jego widok w lustrze, a ono, nie dość że uparcie się przepoczwarzało, to w dodatku nie do końca tak, jakbym sobie tego życzyła. Po dziś dzień mam do niego żal, że w jednych miejscach za bardzo się rozrosło, a znów w innych zaistniało tylko umownie. Tak czy siak, przetrwaliśmy ten trudny okres i do czasu studiów nasze stosunki w miarę się unormowały. Znów dobrze się rozumieliśmy i testowaliśmy własne granice. W trzeciej dekadzie życia, nie raz, nie dwa przesadziłam z tym czy tamtym, ale ciało jakoś zawsze dawało się udobruchać. Z czasem wypracowaliśmy wspólny język. Szybko nauczyłam się, że zapuchnięte oczy, ogólne zmęczenie, ból głowy, karku, pleców czy nadmiar zbędnych kilogramów był jednoznacznym sygnałem od ciała, że ja przesadzam a ono potrzebuje odetchnąć. Zawsze ze zrozumieniem brałam to pod uwagę i, za obopólną zgodą, przechodziliśmy na dietę, zapisywaliśmy się na basen lub wsiadaliśmy na rower. Czasy naszej świetności przypadły na koniec trzeciej dekady. Potem była ciąża, którą znieśliśmy dobrze, bez zbędnych komplikacji i nieprzyjemnych dolegliwości. Co prawda, poród odcisnął na nas swoje piętno i zarówno ja, jak i ciało, długo miotaliśmy się z przywróceniem stanu wyjściowego, ale w końcu (po kilku latach) i to nam się udało.

Przez ten cały czas od porodu myślałam, że dobrze nam się układa i wszystko wróciło do normy, ale – niestety – byłam w błędzie. Z dnia na dzień okazało się bowiem, że ciało od jakiegoś czasu wcale nie było mi wierne. Oczywiście, jak to bywa w tego typu sytuacjach, odkryłam to zupełnym przypadkiem, podczas rutynowych badań u lekarza. Ni stąd ni zowąd, dowiedziałam się, że w moim ciele zamieszkała nieproszona lokatorka, która (zdaniem lekarzy) pozostanie z nami na zawsze. Okazało się też, że jest do tego stopnia perfidna i podstępna, że podjudza moje ciało, do autoagresywnych zachowań, a ono jest jej przy tym, całkowicie uległe! Szczerze? Nie mieściło mi się to w głowie!

Od tego czasu, moje stosunki z ciałem diametralnie się pogorszyły. Obopólny brak zaufania spowodował, że zawęziliśmy kontakty do chłodnej wymiany przed lustrem. Z czasem, gdy fizyczne parametry nieco się unormowały, przywykliśmy do nowej sytuacji i, przez chwilę, zrobiło się między nami lepiej. Dzięki regularnym interwencjom fryzjerskim, kosmetycznym, dobrej diecie i odpowiedniej dawce ruchu – na pozór – odzyskaliśmy dawny blask. Jednak gdy ciało bez uprzedzenia odrzuciło najpierw jedną, a potem drugą moją ciążę, pozbawiając mnie szansy na kolejne, naprawdę się wkurzyłam. Nie było litości. Kiedy ciało serwowało mi zmęczenie, rozdrażnienie i ból, wlewałam w nie cukier, pszenicę i wino. Kiedy ono odwzajemniało się cellulitem i zmarszczkami, ja odwdzięczałam się wycieńczającymi treningami i głodówką.  

Ostatecznie, znużony tym wszystkim, zainterweniował czas. Tuż przed czterdziestką przypomniał nam, że przynajmniej jedno z nas nie jest nieśmiertelne i że mimo, iż walczymy ze sobą, to i tak gramy do jednej bramki. A skoro, chcąc nie chcąc, jesteśmy ze sobą związani, dopóki „śmierć nas nie rozłączy”, to może warto nawiązać współpracę?

Dlatego, zaczęłam interesować się ciałem. Z czasem odkryłam, że to coś więcej niż wrażliwa na upływ czasu, rzucona na szkielet, oblepiona tłuszczem i zapakowana w skórę kupa mięśni i tkanek.

***

Ciało łączy nas ze światem

Zaczynając od rzeczy najbardziej oczywistych, ciało umożliwia nam doświadczanie i eksplorowanie świata takim, jakim go znamy. To dzięki ciału wiemy co to znaczy chodzić, biegać, skakać czy pływać. Wiemy jak to jest prowadzić samochód, jeździć na rowerze,  trzymać dziecko na rękach, całować się i przytulać. Aby doznania mogły być jeszcze bardziej nasycone i wyraziste, ciało oferuje nam aż pięć zmysłów, które pozwalają nam rozsmakować się w życiu i cieszyć jego dobrodziejstwami.

To dzięki ciału wiemy jak pachnie ziemia po deszczu, kwiaty wczesną wiosną, świeżo mielona kawa czy ulubione perfumy. To ciało pozwala nam delektować się smakiem truskawek, lodów waniliowych, gorącej czekolady, warzonego piwa czy pizzy. To za pośrednictwem ciała rozkoszujemy się śpiewem ptaków, szumem leśnego strumyka, dźwiękami muzyki, wartościowym audiobookiem czy podcastem. To ciało pozwala nam odróżniać kształty i kolory, podziwiać dzieła sztuki i napawać się pięknem przyrody. Wreszcie, to dzięki ciału wiemy, jak to jest czuć promień słońca na twarzy, piekący mróz na policzkach, powiew wiatru we włosach czy pieszczotliwy dotyk bliskiej nam osoby. Ostatnimi czasy wielu z nas miało okazję przekonać się, jak smakuje życie bez węchu i smaku. Otóż, wszystko pachnie jak papier i smakuje jak papier. Bon appetit, mon cheri! A skoro tak małe rzeczy okazują się mieć tak wielkie znaczenie, nauczmy się je zauważać i doceniać kiedy możemy z nich korzystać.

Poza tym, że zmysły rozszerzają nasz wachlarz doświadczeń o przyjemne doznania, służą nam również jako system ostrzegawczy w przypadku zagrożenia. To za pomocą zmysłów wychwytujemy z otoczenia alarmujące i zagrażające zdrowiu lub życiu dźwięki, obiekty i osoby, identyfikujemy nieświeże zapachy i odpychające, trujące smaki. 

Ciało wspiera nas w chwilach zagrożenia

A skoro o zagrożeniach mowa, warto pamiętać, że w sytuacji stresowej ciało jest naszym największym sprzymierzeńcem. Gdy tylko nasz mózg wychwyci z otoczenia niepokojący sygnał lub gest – z perfekcją wojennego stratega – przygotowuje nas do walki lub ucieczki. Do krwi uwalniają się hormony stresu, takie jak adrenalina, kortyzol czy noradrenalina. Pod ich wpływem, nasze serce zaczyna bić szybciej, źrenice rozszerzają się, oddech przyspiesza, a mięśnie otrzymują zastrzyk dodatkowej energii. Cytując amerykańską psychiatrę i autorkę bestsellerowych książek, Judith Orloff, – w stanie pełnej mobilizacji zyskujemy moce na miarę superbohaterów. Dzięki nim potrafimy zbiec przed napastnikiem w tempie, o które nigdy byśmy siebie nie podejrzewali, podnosimy ciężary, które przekraczają granice naszych możliwości lub podejmujemy walkę z dużo potężniejszym przeciwnikiem. Ekstremalną manifestację owych nadludzkich umiejętności zademonstrowała matka, która własnym ciałem chroniła dzieci podczas ataku tornado (tracąc przy tym obie nogi)[1] czy mężczyzna, który gołymi rękami rzucił się na rekina, by ocalić żonę[2]. Mając na uwadze, że reakcja na silny stres zachodzi w naszym ciele instynktownie, można wysunąć wniosek, że ciało ma swoją wrodzoną, biologiczną mądrość. Pytanie, czy możemy z niej korzystać również w mniej drastycznych okolicznościach?

Ciało ma swoją intuicję

Z pewnością każdy bez trudu, przywoła sytuację, w której z bliżej niewyjaśnionych powodów, „czuł przez skórę”, że „z kimś lub czymś jest coś nie tak”. Dodajmy, że tego typu przeczucia bywają niezwykle kłopotliwe, gdyż nie da się ich w żaden logiczny sposób uzasadnić. Niby dlaczego, nowo poznana osoba miałby być toksyczna? Przecież wydaje się całkiem sympatyczna. Albo z jakiego powodu spadająca z nieba propozycja, miałaby godzić w nasze wartości? Przecież na pozór jest wręcz odwrotnie! Każdy poważny człowiek wie, że w życiu należy kierować się przede wszystkim logiką! Podejmowanie decyzji w oparciu o bliżej nieokreślone uczucie dyskomfortu wyzierające z głębi naszych trzewi jest – delikatnie mówiąc – mało profesjonalne. Stąd najczęściej w tego typu sytuacjach, zdajemy się właśnie na zdrowy rozsądek. A z pomocą kreatywnego umysłu potrafimy niemal wszystko zracjonalizować, wytłumaczyć, usprawiedliwić, zakwestionować, rozgrzeszyć, uzasadnić, zrelatywizować, wybielić lub zwyczajnie wyprzeć. W rezultacie brniemy coraz głębiej, coraz dalej, w zaparte…

Ostatecznie kończy się tym, że składamy sobie solenną obietnicę, iż od tej pory już nigdy, przenigdy nie zignorujemy sygnałów ostrzegawczych płynących z ciała, gdyż ono, faktycznie, nigdy się nie myli. Owo stwierdzenie nie bierze się zresztą z nikąd. Potwierdza je amerykański psychiatra i ekspert w dziedzinie badań nad traumą, Bessel van der Kolk. W swojej znakomitej książce Strach ucieleśniony zaznacza, że to nie umysł, ale płynące z trzewi uczucia sygnalizują nam, co wspiera życie, a co mu zagraża, co jest dla nas bezpieczne i dobre, a co podejrzane i złe. Do podobnych wniosków doszła na łamach książki Mądrość ciała lekarka Rachel Carlton Abrams. Bazując na swoim wieloletnim doświadczeniu pracy z pacjentami zauważyła, że ciało działa niczym kamerton nastrojony na prawdę. Harmonijnie rezonuje z tym, co nam służy i szybko popada w dysharmonię, gdy działamy wbrew sobie.

Ciało się z nami komunikuje

Wychodzi więc na to, że ciało bardzo precyzyjnie komunikuje nam, co aktualnie przeżywamy.

Zauważmy, że radość objawia się przyjemnym rozenergetyzowaniem, smutek wyciska łzy z oczu a wstyd oblewa twarz rumieńcem. Wstręt sprawia, że się wzdrygamy, ze strachu włos jeży nam się na głowie a złość gotuje nam krew w żyłach. Im trudniejsze emocje, tym silniej zareaguje nasze ciało. Nasze najbardziej przejmujące uczucia odczuwamy jako miażdżące pierś, łamiące serce lub ściskające w trzewiach, twierdzi Bessel van der Kolk. Wychwytywanie i rozróżnianie wrażeń płynących z ciała, nie tylko uczy nas jego języka, ale daje nam dostęp do źródła fizycznego i emocjonalnego bólu – dodaje Rachel Abrams. Sztywny kark, ucisk żołądka czy rwący ból w lędźwiach mogą świadczyć zarówno o tym, że coś nam dolega (dlatego zawsze warto skonsultować się ze specjalistą), jak i o tym, że jesteśmy psychicznie i emocjonalnie przeciążeni.

Język doznań cielesnych nie jest nam zresztą taki obcy. Ba! Sami bezwiednie, na co dzień się nim posługujemy! Złe wiadomości „zwalają nas z nóg”, lęk „przenika nas do szpiku kości” a nadmiar odpowiedzialności „ciąży na barkach”. Zmartwienia „zalegają nam na wątrobie”, przykrości „idą prosto w pięty” a stres „zjada nas od środka”. Kiedy komuś współczujemy, próbujemy „znaleźć się w jego skórze”, gdy sami próbujemy zmobilizować się do działania „bierzemy się w garść”. Mnogość idiomów, przysłów, związków frazeologicznych, porzekadeł i maksym związanych z ciałem świadczy o tym, że odwoływanie się do ciała jest dla nas czymś zupełnie intuicyjnym i naturalnym.   

Zerwanie kontaktu z ciałem

Zdarzają się jednak sytuacje, które zakłócają nasz kontakt z ciałem. Dzieje się tak wtedy, kiedy poziom doznanej krzywdy nas przerasta, a wszystkie znane nam strategie obronne (walka, ucieczka czy wołanie o pomoc) zawodzą. W owych chwilach ciało również nie pozostawia nas bez wsparcia, włączając coś, co Bessel van der Kolk nazwał „układem ostatniej szansy” – czyli mózg gadzi. Kontrolę przejmuje stara część przywspółczulnego układu nerwowego, wprowadzając nasze ciało w stan tzw. „zamarcia lub zamrożenia”. Oddech się spłyca, serce spowalnia a świadomość się wyłącza. Wszystko i wszyscy przestają się liczyć, przestajemy nawet cokolwiek czuć[3].

Mimo, iż „reakcja zamarcia” jest jedną z głównych strategii obronnych zarówno w świecie ludzi jak i zwierząt, zasadniczo różnimy się od siebie w kwestii odzyskiwania wewnętrznej równowagi. Zjawisko to analizował wybitny amerykański psycholog i twórca autorskiej metody leczenia traumy, Peter A. Levine. Niezmiernie zafascynował go fakt, z jaką łatwością antylopa powraca do beztroskiego skubania trawy, chwilę po tym, jak atakował ją tygrys. Okazuje się, że wychodząc z zamarcia, antylopy i inne zwierzęta instynktownie otrząsają się, strzepując z siebie nadmiar nagromadzonej energii. W ten prosty sposób, ich ciała stabilizują się, co pozwala im wznowić rutynowe czynności, jak gdyby nigdy nic się nie stało.

U ludzi nie jest to jednak takie proste. Nie tak łatwo otrząsnąć się i wrócić do normalności, kiedy padamy ofiarą emocjonalnej, fizycznej, psychicznej lub seksualnej przemocy, mierzymy się ze śmiercią bliskiej osoby, uczestniczymy w wypadku, dowiadujemy się o nieuleczalnej chorobie, trafiamy na stół operacyjny, ronimy ciążę, tracimy pracę, partnera lub doświadczamy jakiejkolwiek innej sytuacji, która wywołuje w nas obezwładniające uczucie bezradności i strachu[4]. Im cięższe i nagłe doświadczenie, tym trudniejsze emocje i silniejsza, naturalna tendencja by się przed nimi wzbraniać. Sęk w tym, – zauważa Peter Levine – że zablokowana w ten sposób energia, gromadzi się w naszym układzie nerwowym i dopóki nie znajdziemy skutecznego sposobu by ją rozładować, nasze ciało pozostanie w bólu, napięciu i bezradności długo po zażegnaniu kryzysu[5].

Jak się łatwo domyślić, trwanie w ciągłym napięciu jest potwornie wyczerpujące. Dlatego instynktownie szukamy sposobu, by się od niego uwolnić. Jedni szukają ukojenia w alkoholu, narkotykach, jedzeniu, zakupach czy seksie, inni okaleczają własne ciało a jeszcze inni blokują wszelkie wrażenia zmysłowe dochodzące z miejsc, które doznały krzywdy. Odcięcie się od ciała, mimo iż skutecznie chroni nas przed fizycznym lub emocjonalnym bólem, ma jednak swoją cenę – zauważa Rachel Abrams. Ostatecznie, odcinamy się bowiem nie tylko od bolesnych, ale i przyjemnych doznań. W konsekwencji, tracimy więź nie tylko z własnym ciałem, ale również z samym sobą, z rodziną i z całym otaczającym nas światem – dodaje Peter Levine.

Jeszcze inny rodzaj zakłóceń w relacji z ciałem może wywołać choroba. Zdarza się, że nasze ciało szwankuje lub jakaś jego część z dnia na dzień odmawia posłuszeństwa. Oto nagle muszą nam coś wyciąć, wstawić, podłączyć, zrekonstruować czy wszczepić. Już nie możemy mieć dzieci, biegać, skakać, a nawet jeść tego, na co mamy ochotę. Do tego, stale musimy się monitorować, kontrolować, powstrzymywać lub do czegoś zmuszać… Stajemy się zależni od farmakologii, aparatury, hormonów i narzuconych przez chorobę ograniczeń. Jak się wtedy czujemy? Pokrzywdzeni, zranieni, zdradzeni, zawiedzeni, zrozpaczeni, oszukani, rozżaleni, przerażeni, zrezygnowani i… wściekli (niepotrzebne skreślić). W owym stanie trudno poczuć się w ciele komfortowo i bezpiecznie. Raczej czujemy się jak skazańcy odsiadujący w nim niesprawiedliwy wyrok.  

Ale tu znów wracamy do początku. Bez względu na to, z czym się zmagamy, warto czasem zauważyć, że ciało to coś więcej niż nasz niedomagający organ lub część. To złożony organizm, który nie dość, że umożliwia nam doświadczanie i eksplorowanie świata jakim go znamy, to bierze na siebie trud utrzymywania nas przy życiu 7/24h. Nawet jeśli choruje, zawodzi czy kiepsko się prezentuje, nieustannie oddycha, przepompowuje krew w żyłach, odżywia komórki i tkanki, trawi pokarm, walczy z bakteriami i wirusami, zabliźnia rany. Każdej nocy, kiedy my smacznie śpimy, wytrwale oczyszcza się z toksyn, regeneruje mięśnie i usprawnia krążenie. Jeśli to nie jest lojalność, to co nią jest…?

Budowanie relacji z ciałem

Mając na względzie, że na nasze stosunki z ciałem wpływają zarówno osobiste przeżycia, jak i uwarunkowania biologiczne, kulturowe, religijne, polityczne i społeczne, możemy spróbować spojrzeć na nie nieco łaskawszym okiem. Dać mu – jak to się mówi – drugą szansę. Jednego możemy być bowiem pewni. Żadna forma przemocy nie zbliży nas do ciała. Odrzucenie, zaniedbanie, krytyka, nienawiść czy wstyd nie spowodują, że lepiej poczujemy się we własnej skórze. Tak samo jak żadna dieta cud, morderczy sport, obiecujący kosmetyk, botoks czy filtr w telefonie nie spowodują, że coś między nami zaiskrzy. Nie ma nic złego w pielęgnowaniu, udoskonalaniu czy testowaniu własnego ciała pod warunkiem, że jesteśmy świadomi tego, co robimy i po co.

Każdy bliski związek przechodzi swoje wzloty i upadki, chwile triumfu i zwątpienia, doświadczenie bliskości i wyobcowania. To zupełnie naturalne. W chwilach kryzysu wiele par decyduje się na wspólną terapię. Jeśli problem z ciałem z jakiegoś powodu nas przerasta, możemy rozważyć i tę opcję. Świadoma, terapeutyczna praca z ciałem rozszerzy nasz kąt widzenia, pozwoli przyjrzeć się ciału z różnych stron i umożliwi złapanie odpowiedniego dystansu. Zlokalizowanie, uznanie i uwolnienie zadawnionego bólu pozwoli nam ułożyć się z przeszłością, puścić zatrzymaną w ciele krzywdę i odzyskać wolność. Z chwilą, gdy zaczniemy rozumieć tło i kontekst naszych emocji względem ciała, w naturalny i niewymuszony sposób, zakiełkuje w nas współczucie. W miejsce bezlitosnej krytyki, palącego wstydu i gniewu, pojawi się zrozumienie, szacunek i wdzięczność.

Co my możemy zrobić dla ciała?

Nasze stosunki z ciałem możemy ocieplić na wiele sposobów. Poszukajmy, co możemy robić razem i co sprawi przyjemność obu stronom. Regularne spacery, obcowanie z przyrodą, ulubiony sport, joga, stretching, siłownia, masaż, taniec, techniki oddechowe, śpiew, sztuki walki, gra na instrumentach, rzemiosło artystyczne, morsowanie, sauna, medytacja i każda inna forma pracy skupiająca naszą uwagę na ciele jest dla nas szansą, aby lepiej się poznać, poczuć i zrozumieć. Oprócz odpowiedniej dawki ruchu, obustronne korzyści przyniesie nam zrównoważona dieta, regenerujący sen i relaks. Nieco świeżości wniosą do związku z ciałem rytuały. Poranna kawa, poobiednia drzemka, relaksacyjna kąpiel, zabieg pielęgnacyjny czy spacer mogą pomóc w spajaniu i podtrzymywaniu naszej więzi z ciałem.

Pamiętajmy, że budowanie relacji wymaga czasu, a my nie musimy się nigdzie spieszyć. Eksperymentujmy, badajmy, przekraczajmy własną strefę komfortu, ale niczego na sobie nie wymuszajmy. W świadomym podejmowaniu działań może nam pomóc jasne określenie intencji – czyli udzielenie odpowiedzi na pytanie „co chcę zrobić?” (np. biegać, ćwiczyć jogę, medytować, śpiewać, iść do fryzjera, zmienić dietę, etc.) – i motywacji – czyli odpowiedź na pytanie „dlaczego jest to dla mnie ważne?” (np. bo chcę żyć zdrowiej, zbudować odporność, uwolnić stres, sprawić sobie przyjemność czy ładnie wyglądać).

Ważnym i pomocnym narzędziem pogłębiającym nasz kontakt z ciałem może być medytacja uważności. Torując połączenie pomiędzy ciałem i umysłem, poznajemy reakcje ciała na nasze myśli i związane z nimi emocje. Przytomna obecność w ciele i świadome podążanie za oddechem, nie tylko uwrażliwia nas na cielesne doznania, ale uspokaja nasz system nerwowy redukując stres. Dzięki temu, gdy dopadają nas trudne emocje związane z tym, co minęło (przeszłość) lub z tym, co jeszcze nie nadeszło (przyszłość), możemy w świadomy i kontrolowany sposób gruntować się w ciele, bezpiecznie lądując w chwili teraźniejszej. Spokojne, osadzone ciało, uspokaja rozedrgany umysł pozwalając mu odetchnąć i odzyskać równowagę.

Nie ulega wątpliwości, że budowanie relacji z ciałem wymaga wysiłku i zaangażowania, ale to inwestycja, która zwraca się z nawiązką. Specjaliści różnych dziedzin zgodnie twierdzą, że ruch ma działanie terapeutyczne. Uwalnia napięcie i stres, zwiększa zasoby energetyczne organizmu, rozładowuje i wycisza emocje, poprawia samopoczucie, wzmacnia fizyczną i psychiczną odporność oraz budzi w nas radość i chęć do życia.

Biorąc pod uwagę, że wszystko, co spożywamy staje się budulcem ciała, warto zwrócić uwagę na to, co i w jakich ilościach wkładamy do ust.  Dobrze zbilansowana i dostosowana do naszych indywidualnych potrzeb dieta, nie tylko utrzymuje nas przy życiu, ale oczyszcza ciało z toksyn, poprawia metabolizm, reguluje gospodarkę hormonalną, wzmacnia odporność i pozytywnie wpływa na stan psychofizyczny organizmu.

Podobnie relaks, odpoczynek i sen, pozwalają ciału fizycznie się zregenerować, a nam odetchnąć. Wisienką na torcie są wszelkie praktyki ukierunkowane na świadomą pracę z ciałem i umysłem (w tym medytacja czy joga). Poza tym, że przynoszą korzyści na płaszczyźnie fizycznej, emocjonalnej, energetycznej i mentalnej, to jeszcze rozwijają nas duchowo. W rezultacie, zaczynamy czuć się inaczej, myśleć inaczej i… O, no proszę! Wyglądać inaczej!

Wychodzi więc na to, że ciało ma nam do zaoferowania dużo więcej niż tylko przenosić nas z punktu A do punktu B, trzymać formę i ładnie się prezentować. Ciało, to złożony doskonale zaprojektowany organizm, który nie dość, że wiernie nam służy, jest świątynią dla naszych wspomnień, lustrem dla naszych myśli i naczyniem dla naszych emocji. Mało tego! Jest naszym najwierniejszym towarzyszem, który pozostanie z nami na dobre i na złe, w zdrowiu i w chorobie, w dostatku i w biedzie i – naprawdę – nie opuści nas, aż do śmierci.

Ilustracja: artKolaż, https://www.instagram.com/lulamarilula/

[1] https://people.com/human-interest/stephanie-decker-mom-saved-children-tornado-lost-legs/

[2] https://tvn24.pl/tvnmeteo/informacje-pogoda/swiat,27/wskoczyl-na-rekina-by-ocalic-zone-bardzo-odwazne-naprawde-heroiczne,325216,1,0.html

[3] Bessel van der Kolk, Strach ucieleśniony. Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2018, (s. 108)

[4] Peter A. Levine, Peter A. Levine, Ann Fredrick, Obudźcie tygrysa. Leczenie traumy. Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2020, (s. 53)

[5] Peter A. Levine, Uleczyć traumę. Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2015, (s. 45)

Przeczytaj także

Przerwa na oddech.
Toksyczna pozytywność. Kiedy potrzebne nam współczucie, nie trucie.
Opieka i przyjaźń na stres?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *