Opublikowany 29 kwietnia 2022
12 min
Medytacja uważności – palmy i zachody słońca czy obieranie ziemniaków?
Wyobraź sobie, że siedzisz na pięknym urwisku. Pod twoimi nogami turkusowe fale delikatnie rozbijają się o piaszczysty brzeg. Słońce majaczy na horyzoncie nieśpiesznie chyląc się ku zachodowi. Do twoich nozdrzy dociera zapach morskiej wody zmieszany z kwitnącym na pobliskich zboczach oregano. Do uszu docierają dźwięki relaksacyjnej muzyki, która leniwie wylewa się z głośników położonego nieopodal, klimatycznego beach baru. Siedzisz na ciepłym piasku ze skrzyżowanymi nogami. Twoja powiewająca na wietrze biała koszula delikatnie otula muśnięte słońcem ciało. Ręce spokojnie spoczywają na kolanach. Łagodnie skupiasz uwagę na oddechu. Jesteś tak bardzo tu i tak bardzo teraz. Czujesz jednię z kosmosem. Kochasz siebie, kochasz ludzi, kochasz cały wszechświat.
Sytuacja przedstawia się zgoła inaczej, kiedy na gaz musisz wstawić ziemniaki. Zmienić pieluchę. Wytrzeć zasmarkany nos. Obciąć paznokcie, przyciąć brodę, ogolić pachy. Posprzątać mieszkanie, wstawić naczynia do zmywarki, nastawić pranie. Odstać swoje w korkach. Przytaszczyć zakupy z supermarketu. Uśmierzyć ból w lędźwiach. Zarobić na dom, rodzinę, kota i psa. Zmierzyć się z odejściem partnera czy partnerki, utratą pracy, chorobą czy śmiercią bliskiej osoby. Wtedy… Och, wtedy, twoje warunki do medytacji wyglądają zgoła inaczej. Wtedy medytacja brzmi jak… żart. Kiepski, w dodatku.
Króluje ogólne przekonanie, że medytacja to zajęcie zarezerwowane dla wybrańców, takich jak mnisi buddyjscy, atletyczni jogini i rozentuzjazmowani celebryci. Jeśli porwie się na nią zwykły śmiertelnik, musi pamiętać, by stworzyć ku temu idealne warunki (a niewiele dorównuje położonym wysoko w górach indyjskim klasztorom czy rajskim plażom na Bali). Zwykły śmiertelnik często wyobraża sobie również, że do medytacji zasiada się wyłącznie w pozycji kwiatu lotosu (co, dla lepszych efektów, powinno zostać poprzedzone półrocznym rozciąganiem pachwin i przejściem na weganizm). A wszystko po to, by wreszcie uroczyście zasiąść na poduszce i dostąpić – bliżej niewyjaśnionego – stanu oświecenia.
Jako, że i za mną temat medytacji chodził latami, postanowiłam na własnej skórze przekonać się jak smakuje i co daje owa starożytna praktyka. Pełna wewnętrznej gotowości i z oczekiwaniami pod sufit, zapisałam się na kurs mindfulness, który odbywał się właśnie nad morzem. W swojej naiwności zaplanowałam następujący bieg zdarzeń: jadę dzień wcześniej, wysypiam się, przez cały dzień medytuję i odkrywam siebie, zaliczam romantyczny spacer wzdłuż morza, oddaję głębokiej refleksji nad życiem, karmię ciało pełnowartościowym posiłkiem i kładę spać przy akompaniamencie morskich fal. Wstaję o świcie, robię na plaży dziesięć powitań słońca, medytuję i… wracam do domu całkowicie odmieniona.
Czułam, że wszechświat niezmiernie ucieszył mój autentyczny, niekłamany entuzjazm. Nie mogłam jednak przewiedzieć, że jednocześnie planował systematyczne i konsekwentne odzieranie mnie ze złudzeń. W rezultacie, wszystkie wyżej wymienione mity obaliłam w ciągu jednego przedpołudnia. Przed zmrokiem legło w gruzach ostatnie z moich oczekiwań. Co więcej, w gratisie otrzymałam szereg dodatkowych doświadczeń, które – jak w soczewce – ukazały mi prawdziwe oblicze uważności. Ale zacznijmy od początku.
Do pociągu nad morze wsiadłam w piątkowe, grudniowe popołudnie i… chyba tylko to poszło zgodnie z planem. Moje miejsce znalazło się w samym epicentrum imprezy integracyjnej. O spokojnej podróży mogłam zapomnieć, choć przyznaję, niektóre zasłyszane teksty okazały się dość śmieszne. Mniej więcej po godzinie zorientowałam się, że jakaś gęsta ciecz zbiera mi się w oku. Po przejrzeniu się w lustrze, nie było wątpliwości – z niewiadomych przyczyn, właśnie teraz, dostałam potężnego zapalenia oka.
Nad morze dotarłam wieczorem. Wysiadłam na podrzędnym dworcu kolejowym, który reprezentował sobą wszystko, co potrafią reprezentować sobą stare, zapomniane dworce. Do tego lało jak z cebra. Podmokłym tunelem, w swoich bardzo przemakalnych butach, przedostałam się do budynku stacji. Gdy otworzyłam drzwi, zamiast kwitnącego oregano, w twarz uderzył mnie mocny zapach moczu i przetrawionego alkoholu. Budynek podtrzymywały obdrapane ściany, bogato zdobione szczerymi wyznaniami tamtejszych kibiców. W kątach pomiędzy starymi, zdezelowanymi ławkami hulał wiatr, brud wyzierał z każdego zakamarka, a posadzka tonęła w błotnistej mazi. Kilku zrezygnowanych pasażerów szybko omiotło mnie wzrokiem, po czym obojętnie powróciło do dopalania swoich gęsto dymiących papierosów. Ponieważ zapach panujący w budynku przyprawiał o mdłości, pomimo rzęsistego deszczu, postanowiłam udać się na zewnątrz.
Okazało się, że nie ma tam ani daszka, ani taksówek, ani żywej duszy. Próbując nie tracić optymizmu, szybko wyszukałam w komórce dostępne opcje transportu i zadzwoniłam pod pierwszy numer z listy. Rzekomo najtańsi w mieście. Mimo, iż miła pani kazała mi odstać kolejne piętnaście minut w ulewnym deszczu, byłam dobrej myśli. Gdy wreszcie wsiadłam do samochodu, lekko zaniepokoił mnie fakt, że przewoźnik kompletnie nie kojarzył mojej destynacji, jednak dzięki nowoczesnym technologiom, udało nam się dotrzeć na miejsce.
Z daleka dobiegł mnie szum rozwścieczonych fal, które z impetem rozbijały się o brzeg. O romantycznym powitaniu morza mogłam zapomnieć. Na całe szczęście pensjonat z rozświetloną na dole restauracją prezentował się znakomicie. Zmarznięta i przemoczona weszłam do środka. Kelnerka powitała mnie z uśmiechem i zaprowadziła do pokoju, który znajdował się tuż… nad restauracją.
Szybciutko wyparłam fakt, że ściany zbudowane są z kartonu, pokój jest znacznie mniejszy niż na zdjęciach, a widok za oknem zamiast na morze wychodzi na śmietnik i punkt dostaw. Szczęśliwie, łazienka była czysta, woda pod prysznicem ciepła, a kolacja dobra. Nie często miałam możliwość znajdować się w piątkowy wieczór w zatłoczonej knajpie jedynie we własnym towarzystwie, więc przyjęłam to doświadczenie z pokorą i pewną dozą zaciekawienia. Restaurację zamknięto około północy. Sprzątanie, trzaskanie talerzy i muzyka ucichły godzinę później. Do snu utuliły mnie dochodzące zza ściany dosadne męskie dowcipy i salwy śmiechu.
Rano mogłam otworzyć tylko jedno oko. Uderzające podobieństwo do Quasimodo zatuszowałam mocno zaczesując grzywkę. Zadzwoniłam po przewoźnika, jednak po piętnastu minutach oczekiwania, miła pani poinformowała mnie, że samochód jednak nie przyjedzie i niestety na ten moment nie może mi pomóc.
Zerknęłam na zegarek. Miałam czterdzieści minut do zajęć. Wyznaczyłam w telefonie drogę pieszo i ruszyłam truchtem wyznaczoną trasą. Po drodze wskoczyłam do apteki, ale na widok mojego oka farmaceutka tylko się wzdrygnęła i zaleciła mi niezwłoczną wizytę u okulisty. Na karteczce dostałam adres dyżurującego szpitala.
– „Załatwię to w przerwie obiadowej” – pomyślałam i puściłam się w długą przez kolejne osiedle. Na zajęcia dotarłam w ostatniej chwili. Opuchnięta, spocona i zdyszana przedstawiłam się grupie, łypiąc na wszystkich zaropiałym okiem:
– „Jestem Kasia.”
Potem była medytacja, praktyka, wykłady i znowu medytacja. Ludzi sporo. Z różnych miejsc kraju, w różnym wieku, o przeróżnych zainteresowaniach i zawodach. Praktykowaliśmy do obiadu. Mój poziom stresu nieznacznie zmalał. Rozmawialiśmy o akceptacji chwili obecnej, życzliwości wobec siebie, nie ocenianiu myśli. Uczyliśmy się skupiać na oddechu i obserwować emocje w ciele. Kurz opadł. Osadziłam się.
W przerwie obiadowej odczekałam swoje piętnaście minut na podstawienie samochodu. Tym razem przyjechał po mnie dość szczególnie wystylizowany pan z obfitym wąsem. Okazał się do tego niezwykle wylewny. Już po minucie poinformował mnie, że mieszkamy w podłym kraju gdzie żyją (prawie) sami idioci i złodzieje (prawie, bo, jak zauważył, nie chciał obrażać ani siebie ani mnie). Pędził trzypasmową ulicą, zamaszyście przy tym gestykulując i co chwilę odwracał się, by sprawdzić czy słucham z należytym zaangażowaniem.
Gdy po raz trzeci samochód samoistnie zjechał na sąsiedni pas, nie wytrzymałam i zwróciłam mu uwagę, żeby nie puszczał kierownicy, bo nie czuję się z tym komfortowo. Na te słowa natychmiast puścił kierownicę, odwrócił się w moją stronę i parsknął:
– „Wybaczy Pani, ja wiem co robię. Problem to mielibyśmy wtedy, gdyby to Pani prowadziła. Bo wy, kobiety, kompletnie nie potraficie tego robić!”
W tym momencie, zgodnie z tym, czego nauczyłam się przed południem, w pełni przekierowałam swoją uwagę na obiekt. Zafiksowałam wzrok na komórce i śledziłam trasę w aplikacji. Jeszcze pięć minut. Pan powrócił do swojej historii, ale gdy zorientował się, że mam wzrok wbity w ekran telefonu, nagle ni stąd ni zowąd się obraził i zamilkł.
Dojechaliśmy do celu w grobowym milczeniu. Wyskoczyłam z samochodu prosto pod drzwi szpitala. Tak przynajmniej pokazywał GPS. Budynek, bardziej niż szpital, przypominał wczorajszy dworzec. Różnica polegała na tym, że w środku nie cuchnęło starym siuśkiem a jakimś podłym detergentem. Gdy mój wzrok spotkał się z beznamiętnym wzrokiem pani z recepcji, poczułam, że moje oko natychmiast samoistnie zaczęło się leczyć. Odwróciłam się na pięcie i niezwłocznie opuściłam to zapomniane przez Boga miejsce.
-„Pieprzyć kropelki” – pomyślałam.
Miałam czterdzieści minut, aby wrócić na zajęcia. O obiedzie nie było mowy. Nie wiedziałam gdzie jestem. Zmęczona, zniechęcona i głodna, poczułam, że mam serdecznie dość tego całego wyjazdu, mindfulnessu, który działa tylko jak siedzę na poduszce, morza, przewoźników i generalnie wszystkiego. Stanęłam w miejscu i wzięłam głęboki oddech, żeby się nie rozryczeć.
I wtedy… Wtedy coś we mnie pękło. Nie wiem czy mi się przelało i poziom beznadziei manifestującej się na każdym kroku osiągnął punkt kulminacyjny, czy to jednak praktyka medytacyjna zadziałała, ale stojąc na środku chodnika i patrząc na obdrapany budynek szpitala, po prostu… ODPUŚCIŁAM. Odpuściłam mrzonki o cudownym weekendzie, wyciszeniu i relaksie nad morzem. Ni stąd ni zowąd zrodziła się we mnie cicha zgoda na to, że nic nie pójdzie zgodnie z planem. Napięcie i sprzeciw ustąpiły miejsca niewymuszonej akceptacji. W ciele poczułam ulgę. Powolnym krokiem udałam się na pobliski przystanek tramwajowy.
Głodna, lecz spokojna, powróciłam na matę. Praktykowałam mimo ropiejącego oka coraz głębiej zanurzając się w swoje ciało. Po zajęciach zadzwoniłam do męża, by podzielić się swoimi wrażeniami. W rozmowie pojawił się dystans do siebie. Pośmialiśmy się z moich perypetii. Chcąc jak najbardziej opóźnić powrót do pensjonatu, szłam pieszo. O tej porze głód solidnie dawał mi się we znaki. Przy plaży, wstąpiłam do knajpy serwującej rybne przysmaki.
W środku było gwarno, ciepło i przytulnie. W kominku wesoło tańczył ogień, w powietrzu unosiła się woń świeżych przypraw i grzanego wina. Muzyk przygrywał bluesowe kawałki. Przyjazny, młody, kelner znalazł dla mnie wolny stolik.
Znów byłam jedyną osobą, która spożywała tego wieczoru posiłek jedynie we własnym towarzystwie, a jednak nie czułam się samotna. Mój wyostrzony całodzienną praktyką umysł niezwykle przytomnie orientował się w przestrzeni.
Rozejrzałam się po sali. Po prawej siedziała duża rodzina z wigorem przyklaskująca gitarzyście. Po lewej dwie dziewczyny zapamiętale roztrząsające sprawy życiowej wagi. Obok kilku roześmianych kolegów dyskutujących na ewidentnie lżejsze tematy. Naprzeciwko para zakochanych. Gdy przyjrzałam się bliżej, zorientowałam się, że chłopak jest niewidomy, a dziewczyna siedzi na wózku inwalidzkim. Wtuleni w siebie popijali kolorowe drinki, raz po raz szepcząc do siebie coś miłego.
Poczułam się częścią tej całości. Elementem patchworku utkanego z ludzkich żyć, które w ten sobotni, zimowy wieczór splotły się akurat w tej jednej czasoprzestrzeni. Do hotelu wróciłam brzegiem morza. Pomyślałam:
-„Ok, wszechświecie. Zrozumiałam lekcję.”
Nie mogłam jednak wiedzieć, że wszechświat jeszcze ze mną nie skończył. Miałam doświadczać dalej. W pensjonacie czekała na mnie kolejna niespodzianka. Mój pokój bezpośrednio sąsiadował z otwartą salą, w której odbywały się imprezy okolicznościowe. Gdy weszłam na górę, moim oczom ukazał się suto zastawiony stół ustawiony w podkowę, przy nim, bez mała pięćdziesiąt roześmianych osób, nie licząc dzieci. W okolicach moich drzwi kręciło się kilka roztańczonych kobiet, w tym jedna w białej sukni.
No pięknie. Rodzinne wesele.
Z cichą akceptacją udałam się do pokoju. Kartonowe ściany w niewielkim stopniu tłumiły dźwięki rytmicznego disco. Dodatkowo, co chwilę jakieś dziecko z impetem wbiegało w moje drzwi, myląc je z toaletą. O spokojnym, wyciszającym wieczorze, którego życzyli nam prowadzący, nie mogło być mowy. Wiedziałam, że się ani nie wyciszę, ani nie wyśpię.
Ku mojemu zdumieniu zaistniały stan rzeczy nie wzbudził we mnie żadnych silniejszych emocji. W normalnych warunkach, popadłabym w znany i często praktykowany przez siebie schemat, czyli wściekłość, lament i święte oburzenie. Tymczasem, nie zadawałam sobie pytań typu:
-„Co jest nie tak? Dlaczego to się musi dziać akurat dzisiaj?! Miało być tak pięknie, więc dlaczego nie jest? Chcę do domu!”
Nie. Zupełnie nie. Poczułam, że po całym dniu praktyki utworzyła się we mnie przestrzeń zdolna pomieścić cały ten hałas, ilość bodźców i związane z nimi emocje. Nie byłam obojętna. Owszem, poczułam i złość, i żal, i bezsilność, jednak miałam w sobie dość wewnętrznej przestrzeni, by te wszystkie rzeczy… ZMIEŚCIĆ.
Wzięłam ciepły prysznic i wpakowałam się do łóżka. Ponieważ spanie w zaistniałych warunkach nie wchodziło w grę, włączyłam telewizor. Miałam szczęście, gdyż przez następne cztery godziny obejrzałam dwie, śmieszne komedie. Mniej więcej o drugiej nad ranem impreza i sprzątanie dobiegły końca. Miałam przed sobą pięć godzin snu i spałabym jak zabita, gdyby… o czwartej nad ranem nie obudził mnie płacz niemowlęcia! Otworzyłam oko i uśmiechnęłam do siebie z przekąsem:
-„Serio?! Jeszcze coś…?”
Usłyszałam, jak matka cichutko otwiera drzwi i wychodzi z dzieckiem na korytarz. Przyciszonym głosem śpiewała, żeby je utulić. Zaczęłam się zastanawiać, co czuję. I to chyba najbardziej mnie zaskoczyło. Być może przypomniały mi się własne bezsenne noce z dzieckiem na rękach, być może mój umysł nadal pozostawał w stanie niewzruszonego spokoju, a może oba te doświadczenia razem. W każdym razie to, co poczułam było bardzo wyraźne i jednoznaczne: zrodziło się we mnie czyste WSPÓŁCZUCIE. Tuż za moimi drzwiami miała miejsce piękna manifestacja matczynej, bezwarunkowej miłości…
Na drugi i ostatni dzień praktyki medytacyjnej udałam się pieszo. Dzięki odbytym wcześniej spacerom, orientowałam się już w okolicy. Zanim wypuściłam się w miasto, wstąpiłam na plażę. Tego dnia morze było spokojne jak jezioro. Miejscami słońce przebijało się przez gęste chmury. Na horyzoncie zobaczyłam tęczę…
NAUCZYŁAM SIĘ KILKU RZECZY.
PO PIERWSZE, nie ma idealnych warunków do medytacji, nawet gdy wygospodarujemy na nią idealny czas i miejsce. Życie jest życiem i płata nam przeróżne figle, szczególnie kiedy mamy wobec niego konkretne OCZEKIWANIA. Być może kiedyś zdarzy się, że usiądziesz na skalistym brzegu w pozycji lotosu, a turkusowe fale będą rozbijać się pod twoimi nogami. Wtedy doceń ten moment, delektuj się chwilą, chłoń wszystkie zapachy, dźwięki, wrażenia i obrazy. Pamiętaj jednak, że wewnętrzną przestrzeń możesz poszerzać bez palm, plaż, oceanów i zachodów słońca. Dokładnie TAKIE SAME PRZESTRZENIE otworzą się w tobie przy uważnym obieraniu ziemniaków, myciu zębów czy piciu porannej kawy. Uważność można praktykować naprawdę wszędzie i w każdych warunkach. Pomagają w tym różnorodne praktyki, z których możemy korzystać w zależności od aktualnych możliwości.
PO DRUGIE, nie mamy magicznych mocy, które umożliwiają odczarowywanie przeszłości lub kontrolowanie przyszłości. Nie wszystko w naszym życiu pójdzie ZGODNIE Z PLANEM. Na wiele rzeczy, które nas spotykają, NIE MAMY WPŁYWU. Mamy natomiast wpływ na to, jak je postrzegamy i co zasilamy swoją energią.
ENERGIA PODĄŻA ZA UWAGĄ. Jeśli skupimy się na tym, jak bardzo wszystko nie wygląda tak, jakbyśmy chcieli, zaleje nas frustracja, żal i złość. Jeśli naszą uwagę całkowicie pochłonie planowanie, zapobieganie i robienie uników, prędzej czy później na łopatki rozłoży nas lęk, rozczarowanie i bezsilność. Życie naprawdę wydarza się w chwili teraźniejszej i nigdy nie jest inne niż jest.
Budzi przy tym różne emocje. Czasem nas rozczarowuje. Czasem pozytywnie zaskakuje. Czasem zasmuca. Czasem przeraża. Czasem cieszy. Ale przede wszystkim UCZY. Tym, co wspiera naszą uważność i kotwiczy w bezpiecznym porcie teraźniejszości jest ŚWIADOMY ODDECH. Wypracowując nawyk podążania za oddechem w chwilach wielkiego wzburzenia, uczymy się uspokajać rozedrgane ciała i rozgorączkowane umysły. Dzięki temu nie nadajemy znaczeń, nie oceniamy i nie wartościujemy pod wpływem silnych emocji. To czyni nas stabilnymi. I zostawia miejsce na doświadczanie życia we wszystkich jego kolorach i smakach. Wystarczająco uważnym pozwoli dostrzec przebłyski światła nawet tam, gdzie z pozoru rządzi ciemność i mrok.
PO TRZECIE, medytacja to nic innego jak siłownia dla umysłu. Ćwicząc tak zwany „mięsień uważności” uczymy się ujarzmiać nasz dziki, nieposkromiony umysł. Zauważmy, że bez przerwy analizujemy, oceniamy, krytykujemy – zwłaszcza siebie. Myśli ujadają w naszej głowie niczym pies na łańcuchu. Co gorsza, jesteśmy do tego tak przyzwyczajeni, że nawet tego nie zauważamy.
Każde wyłapanie momentu rozkojarzenia czy rozproszenia w trakcie medytacji, DYSCYPLINUJE NASZ UMYSŁ i tworzy nowe połączenia w mózgu. Wyrywa nas z rutynowego przesiadywania we własnych głowach. Stajemy się świadomi życia, które rozgrywa się tuż pod naszym nosem. Pod gburowatym tonem partnera czy partnerki dostrzegamy zmęczenie, przeciążenie i stres. W buncie nastolatka – trudności z samoakceptacją i pierwsze próby niezależności. W natarczywym płaczu dziecka – potrzebę bezpieczeństwa i bliskości. We własnym rozdrażnieniu tęsknotę za zrozumieniem i współczuciem. Życie przestaje być jednoznaczne, czarno-białe, nieznośne i męczące. Pies przestaje ujadać wtedy, gdy OBDARZYMY GO UWAGĄ.
PO CZWARTE, regularna praktyka medytacyjna poszerza naszą wewnętrzną przestrzeń, która zdolna jest pomieścić zarówno przykre myśli, jak i rodzące się pod ich wpływem emocje. Im więcej praktykujemy, tym więcej jesteśmy w stanie ZMIEŚCIĆ.
Często, gdy doświadczamy negatywnych emocji, takich jak strach, wstyd, smutek, żal czy złość czujemy ucisk w klatce piersiowej i zaciśnięte gardło. Zaczynamy się dusić. Najczęstszą automatyczną reakcją jest sprzeciw i obrona – chcemy jak najszybciej pozbyć się źródła tych nieprzyjemnych stanów. Największe poczucie siły dają nam złość i gniew, które często przeradzają się w agresję.
Praktykowanie uważności OTWIERA NASZĄ WEWWNĘTRZNĄ PRZESTRZEŃ, robiąc miejsce dla wszystkiego, co odczuwamy. Bo wolno nam czuć wszystko, nawet najgorsze rzeczy. Cała sztuka polega jednak na tym, by nie dać się zwieźć emocjom i nie wpaść w sidła zrodzonych pod ich wpływem toksycznych myśli. Nasz umysł nie potrzebuje wszystkiego stale wartościować, nazywać czy oceniać. To NIEUŚWIADOMIONY NAWYK, którego, wraz z praktyką, można się odzwyczaić.
Wreszcie, PO PIĄTE, ostatnie, wraz z praktyką osadzamy się w chwili teraźniejszej dzięki czemu wyostrzają się nasze zmysły. Świadomość oddechu, dźwięków czy ciała w przestrzeni budzi w nas WRAŻLIWOŚĆ, która procentuje w codziennym życiu. Przytomna orientacja w przestrzeni sprawia, że zaczynamy dostrzegać życie we wszystkich jego aspektach. Dostrzegamy ludzi i ich złożone historie.
Owa WNIKLIWOŚĆ i PRZYTOMNOŚĆ UMYSŁU wydobywa z naszej podświadomości własne przeżycia i tworzy analogie z cudzym doświadczeniem. W miejsce dzielących nas różnic wdzierają się podobieństwa, ciekawość, jedność i poczucie przynależności. Zamiast wrogości, dezaprobaty i surowej oceny, kiełkuje w nas WSPÓŁCZUCIE. Razem z nim, w nasze życie wkracza RADOŚĆ. Taka prawdziwa, jaką czują dzieci. I można ją poczuć nawet wtedy, gdy obieramy ziemniaki.
